Ila masz lat? Zakładam, że jesteś młodą osobą. Statystyki tego bloga mówią, że masz dwadzieścia kilka lat. Załóżmy, że dwadzieścia. Wiesz o tym, że w najlepszym przypadku przeżyłeś już około 25% swojego życia? To dużo? Z każdym rokiem czas płynie coraz szybciej. Zapierdala jak tylko może. Oczywiście to halucynacja, ale jakże bardzo przez nas widoczna. Masz świadomość, że umierasz?
Pewnie masz to na razie w dupie. Zakładasz, że zaczniesz się tym przejmować, gdy już będziesz stary, pomarszczony, a twoim jedynym obowiązkiem będzie branie tabletek na nadciśnienie. Też tak mam.
Jednak czasami przychodzą różne myśli. Takie, że to całe przedstawienie dobiegnie kiedyś końca. Skończy się młodość i możliwości. Skończy się zdrowie. Zacznie się schyłek życia i powolne oczekiwanie na czarnego Pana z kosą. Czy mając 80 lat będziesz szczęśliwy i spełniony? Że żyłeś na maksa? Wyciskałeś z każdego dnia to co najlepsze? Z każdej godziny?
Masz dwadzieścia lat. Zostało ci jakieś 60 przy dobrych wiatrach. 1/3 z tych 60 lat prześpisz. Zostaje 40 lat. Pracował będziesz kolejne 20. Jeśli nie masz pracy której lubisz i do której chce ci się rano wstawać z łóżka, to jest to 20 lat zmarnowane. Zostaje już tylko 20. Bywa, że codziennie nudzisz się, oglądasz głupoty na internecie, patrzysz tępo w telewizor i chodzisz tylko w kółko i wkurzasz ludzi. Zabiera to plus minus 10 lat. Dodać do tego dni kiedy masz depresyjny nastrój, jesteś chory, i najchętniej to leżałbyś plackiem cały dzień. Doliczmy kolejne 3 lata. Zostaje 7 latek, w ciągu których masz zawojować świat, spełnić swoje marzenia, zarobić miliony i wyruchać się za wszystkie czasy. 2555 dni. Mniej więcej 60 tysięcy godzin.
Te wyliczenie zrobiłem w kilka minut i należy je traktować bardzo luźno, ale czy to będzie 60, 70 czy 100 tysięcy godzin nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma to, że mamy cholernie mało czasu. Godziny spierdalają. Życie spierdala. Tego procesu nie da się zatrzymać.
Lubię szczere rozmowy z kumplami przy piwie. Najlepiej w jakimś odosobnionym miejscu. Wtedy piliśmy piwo niedaleko malowniczego lasu. Z daleko było widać dumnie i majestatycznie biegnącą sarnę. Zachodziło słońce. Lubię ten widok. Nie wiem dlaczego, ale koi mnie widok zachodzącego słońca. Czuję się wtedy, jakbym był we właściwym miejscu we właściwym czasie. Przyroda, niepowtarzalny klimat i dwóch kumpli z podstawówki.
- Co będziesz robił, gdy już będziesz stary? - spytał mnie Kuba.
- Ale tak bardzo stary? - przystawiłem browara i siorbnąłem dwa łyki. - Pewnie będę spędzał czas z najbliższymi. Bawił się z wnukami. Leniuchował. Odpoczywał. Bo chce mieć po czym odpoczywać. Chcę być przed śmiercią zmęczony jak cholera. Mieć blizny. Chcę czuć, że przed tym jak kurtyna zapadnie dawałem zajebiste show przez te kilkadziesiąt lat. Chcę mieć doświadczenia, które aż wstyd będzie opowiadać swoim wnukom, ale za to miło będzie je wspominać. No i jeszcze chciałbym bzykać jakąś młodą laskę o ile zdrowie pozwoli.
- O ile ci stanie chciałeś powiedzieć. A ja mam mniejsze wymagania. Na starość chciałbym po prostu siedzieć w rodzinnym domu pod lasem i wieczorami pić swojskie wino. Mieć wreszcie święty spokój.
- Przecież robisz tak praktycznie codziennie - powiedziałem.
- No tak, ale teraz muszę na drugi dzień wstać rano. Przejmować się pracą, pieniędzmi, kobietami. A wtedy będę miał kompletnie wyjebane. Będzie emerytura, chałupa postawiona, dzieci odchowane. Będę tylko sączył winko i śpiewał pod nosem.
W pierwszej chwili pomyślałem, że Kuba jest już mentalnym starcem. Ale gdy się tak dłużej zastanowić, to co w tym złego? Jeśli jego celem w życiu jest uzyskanie świętego spokoju i poczucia spełnienia swojego społecznego ''obowiązku'', to niech do tego dąży. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, żeby zdążył przed śmiercią. Właściwie w tym przypadku to priorytet. Jego sprawa. Dla każdego szczęście to coś innego.
Dla mnie jednak osobiście ryzykowne jest odkładanie swojego szczęścia na potem, bo nikt nie zna dnia ani godziny.
A co jak wyjdę na ulice i pierdolnie mnie autobus, bo kierowca zapatarzył się na długonogą blondynkę? Wtedy moja świadomość zniknie, a w raz z nią możliwość odczuwania szczęścia. Zamiast oczekiwania na moment, gdy w końcu będzie dobrze wybieram codzienną radość w dążeniu do procesu, gdy w końcu będzie dobrze. To podejście jest o wiele zdrowsze no i bardziej praktyczne. Pozwala tu i teraz cieszyć się życiem, a konsekwencji nie daje poczucia, że marnujesz cenne dni. Najgorsze chyba co może być, to zapierdalanie 40 lat w pracy, której nienawidzisz, żeby umrzeć rok przed przejściem na emeryturę. 40 lat męczarni na nic. Nikomu nie życzyłbym takiego gówna. Każdy jednak jest odpowiedzialny za swoje gówno, bo zawsze jest wybór. Jest setki możliwości zarabiania pieniędzy, więc nie mów mi, że zakład produkcyjny to twoje przeznaczenie i jeden możliwy sposób zarabiania hajsu, bo cię wyśmieje.
To czy zostawisz po sobie jakiś ślad jest równie istotne. Ostatnio zastanawiałem się jak to jest mieć potomstwo. W dalszym ciągu przeraża mnie diametralna zmiana mojego dotychczasowego życia dla tych małych stworków. Można powiedzieć, że wraz z dziećmi kończy się jakaś epoka. Epoka wolności. Już nie pojadę na miesięcznego tripa po Azji, bo nie zostawię kobiety z dzieckiem. Nie będę mobilny, ni chuja. Tak samo jadąc z wózkiem przez miasto raczej nie będę wyrywał licealistek. Chociaż podobno małolaty lubią młodych tatusiów, ale wolę się na razie nie przekonywać. O potężnych nakładach pieniężnych na swoje pociechy nie wspomnę.
Jednak dzieci dają poczucie, że przedłużasz gatunek. Spełniasz swój biologiczny obowiązek. Wydaje mi się, że dużo lżej jest odejść z tego świata mając świadomość, że zostawiasz po sobie człowieka, który w jakimś sensie jest zbudowany z twojego ciała. Może to tylko złudzenie, bo w żaden sposób nie przedłuży to twojej świadomości, ale warto pozostawić kontynuatora swojej wędrówki, tak jak zrobił to twój ojciec. Chociaż zazwyczaj młody pójdzie swoją drogą i to całkiem odmienną niż rodzic. Jego święte prawo.
To kiedy jest ta najlepsza pora? Dla każdego pewnie inna, ale dla mnie po odpowiednim wyszaleniu się w uwodzeniu. Zostało jeszcze kilka dzikich i podniecających rzeczy, które chciałbym zrobić z kobietami zanim założę gniazdo. W dupie mam to, że tak nie wypada, albo twoja sąsiadka powiedziałaby, że to bezczelne i szczeniackie myślenie. Przecież to moje życie, a nie jej, prawda?
Zdaj sobie sprawę, że umierasz. Twoje ciało robi się z dnia na dzień coraz starsze. Każda sekunda zbliża cię do śmierci. Wszechświat istnieje kilkanaście miliardów lat, a twoje życie to zaledwie malutka zapałeczka, która na początku rozpala się, ale w mgnieniu oka bezpowrotnie gaśnie. Od ciebie i twoich decyzji zależy czy ta zapałka będzie przez ten krótki okres płonąć jak pochodnia, czy może będzie tlić się tak nieśmiało, że nikt jej nawet nie zauważy. Płoń jak cholera. To jedyny przepis na udane życie.
Ostatnio coraz częściej myślę o śmierci. Rzecz w tym, że nie jest to depresyjne myślenie. Jestem świadomy, że jesteśmy tu tylko przez jeden krótki moment, dlatego doskonale wiem, jak bardzo nic nie mamy do stracenia. Możemy się spuścić ze smyczy i robić hałas. Żyć tak jak chcemy. Steve Jobs powiedział kiedyś, że świadomość że nie jest tu wiecznie napędzała go do działań. Poskutkowało. Stworzył największą markę w historii ludzkości. Dziś nie żyje, ale odszedł spełniony.
Problem w tym, że ogrom ludzi żyje, tak jakby wypili dwie litry eliksiru życia. Myślą, że jeszcze czas na założenie firmy, znalezienia cudownej żony i zadbania o swoje zdrowie. Świadomość, że kiedyś szlak nas trafi powinna dawać solidnego kopa w dupę. Motywować do pójścia swoją ścieżką, a nie ścieżką mamy, taty czy babci. Nie widzę żadnego sensu w czekaniu całe życie, na to żeby zacząć żyć. Bo obudzisz się wtedy w wieku 80 lat i zapytasz się chuj wie kogo:
- To już koniec?
Tak, kurwa. Koniec przedstawienia.
I chyba nie ma smutniejszej rzeczy na świecie.